Śniły mi się rozkwitające białe kwiaty. Rzadko kiedy sny mam takie wyraźne i rano tak dokładnie je pamiętam. Zerknęłam w pierwszy lepszy sennik ( raczej tego nie robię, ale wtedy koniecznie chciałam sprawdzić ) i czytam : spodziewaj się dobrych wieści. Mój Boże, ja przecież nie wierzę w żadne senniki, no ale uczepiłam się tych słów jak ostatniej deski ratunku. Dosłownie się uczepiłam, jak nigdy wcześniej. Co ja wyprawiam ? Serce zaczęło mi mocniej bić i milion myśli w głowie : a może jednak... a może nic jeszcze nie jest przesądzone... cuda też się zdarzają przecież... a może to dziś ? Dziś się dowiem ? Jak ja pragnęłam tych dobrych wieści, tych przepowiedzianych z pierwszego z brzegu internetowego sennika. Wariacja. Ale nie, trochę za wcześnie... Miało być około 14 dni, a minęło dopiero 11 dni. 11 długich dni i nocy. Być może najdłuższych w całym moim życiu... Najbardziej bezsennych na pewno.
Ale od początku. Wyczułam guza. Przez przypadek. No jest. Wydaje mi sie że wczoraj go nie było, ale kto to wie, może jest od miesięcy, a nawet lat, człowiek taki zaganiany i wiecznie zajęty czym innym, kto by się macał i dotykał regularnie. Nie ma czasu. I taki nawet spory jest... Popędziłam nazajutrz do lekarza, bo jak już czuje że guz jest, to muszę wiedzieć natychmiast co to i dlaczego. No ale los tym razem nosa mi utarł, nie ma tak Pani Edytko że Pani chce od razu, to by za proste było, pokory by nie nauczyło, trzeba poczekać... Lekarz ( ponoć najlepszy w okolicy ) widzi na usg i potwierdza - guz jest. I nie jest to torbiel na pewno. On nie wie co to, mówi że koniecznie trzeba zrobić biopsję bo guz ma nieregularne ściany, ma obniżone echo itd itp, ale mam być dobrej myśli. Jak tu, ja się pytam, mam być dobrej myśli, skoro ja wiem co to może oznaczać ? I czemu on do cholery w oczy mi nie patrzy ? I jak to, że najlepszy specjalista "od tych spraw" w okolicy, mówi mi że "nie wie co to". To kto ma wiedzieć ? Ja ? Ja mu mogę o roślinach poopowiadać co najwyżej. I do onkologa mnie wysyła, biopsję każe robić. Czy on nie mógłby chociaż tak mniej/więcej powiedzieć ? Przecież widzi na usg, ja sie nie znam, ale on ma się znać i koniec, bo to lekarz przecież. A przecież dobrze wiem, że jasnowidzem to on nie jest, ale nerwy już mam na cały świat i popsioczyć muszę, no muszę. Jaki człowiek durny, jak dużo jeszcze musi się nauczyć. Umrze i głupi zostanie. Mąż ogląda zdjęcia z usg i czyta opis. Dzwoni do przyjaciela. Mamy przyjechać wieczorem, bo zięć jego, lekarz, świetny fachowiec w tej dziedzinie, będzie dziś u niego. Jedziemy. Atmosfera super, serdeczności i uściski, kawka się już szykuje, ciasto już się kroi, ale najpierw wychodzimy z lekarzem do osobnego pokoju porozmawiać. Ogląda zdjęcie i widzę jak twarz mu się zmienia. I mówi że na tą biopsję mam iść jak najszybciej i że jak długo tu mam czekać, to mogę do niego, to nic że daleko... Nie, jak już się umówiłam na miejscu, to tego się trzymam. Serce mi bije i nie wiem czy zapytać, czy nie. Pytam. To może być nowotwór ? Nowotwór złośliwy ? Rak ? Słyszę "TAK" i wiem że już nic nie będzie takie samo. Poradnia onkologiczna. Dosyć szybko, choć wizyta na kasę chorych. W dzień wizyty dzwonią rano ze szpitala i mówią że Pan doktor nie dotrze, przekładają wszystkie wizyty z danego dnia, na kolejny tydzień... No żesz... Dzwonię do męża i udaję że mnie to zupełnie nie obchodzi, ani nie stresuje. Ja spokojnie czekam i nic się nie martwię, i Ty też się nie martw kochany. Ale w głowie FUCK, FUCK, FUCK !!! Rozłączam się i płaczę. Z nerwów, bo znów tydzień czekania i niepewności, a tu już zaczynają Merry Christmas wszędzie puszczać, a ja nawet głowy nie mam do niczego, a zawsze tak cieszyły mnie te Święta... Mąż chce żebyśmy zrobili tą biopsję u znajomego, ale nie, nie, nie chcę nadużywać znajomości, może przyjdzie na to jeszcze czas. Nie dam się zwariować. Czekam. To taka gra, nie chcę żeby wiedział że się martwię, bo nie chcę żeby ON się martwił. Ale ON i tak się martwi. Kanapki prawie wszystkie z pracy przynosi z powrotem i udaje że teraz fit jest w modzie, że mniej jeść postanowił, oczyści organizm, bo schudnąć trochę musi, ale że wszystko jest ok, jak najbardziej ok, bo przecież jabłko zjadł. I oczy jakoś tak częściej mu się szklą, gdy nasz wzrok się spotyka, gdy go przyłapuję jak patrzy na mnie ukradkiem. Mój kochany...
Onkolog. Biopsja. Nie było tak źle. I myślę sobie : zapytam jeszcze lekarza onkologa, ten to przecież widział takich guzków w tym szpitalu tysiące, może mnie trochę uspokoi... Nie uspokaja. Może być wszystko i mam czekać ok. 14 dni na wynik, pielęgniarka zadzwoni jak będzie. Przegladam internet ( Boże, kto to wymyślił !!! ) i nakręcam się porównując zdjęcie mojego guza z innymi, tymi z sieci. Porównuję też opisy. I czytam. Czytam, tak czytam, że aż wypieków dostaję na twarzy. Zaczyna mnie boleć głowa i wiem że jak tak dalej będzie, to zwariuję, więc mówię dość. Biorę kijki i idę połazić. Nic nie jest już takie samo. Zauważam tysiąc rzeczy, których nie widziałam wcześniej... Jak ten śnieg cudownie się skrzy w słońcu, przystaję i się przyglądam, robię zdjęcie - niesamowite ! Jak fajnie mróz szczypie w policzki, a powietrze takie cudownie rześkie i czyste, jakie to szczęście widzieć to wszystko, oddychać, żyć. Bo jeśli poczujesz ten prawdziwy strach, strach o własne życie, zdrowie, to już nic nie będzie takie jak wcześniej. Nic. Wykształca się w Tobie szósty zmysł, albo siódmy nawet i zaczynasz odbierać świat tymi nowymi zmysłami, których wcześniej nie znałaś. Doceniam ten czas, bo sprawia że staję się bogatszym wewntrznie człowiekiem, doświadczam i przeżywam, bardzo przeżywam... I boję się - takie to małe, ale takie ludzkie. Ja sobie dam radę, ale nie chcę żeby bliscy cierpieli. Widzę już co oni zaczynają wyprawiać. Mili tacy wszyscy. Grzeczni. Skakają koło mnie, usługują, tulą... Nie żeby wcześniej jakoś bardzo zmierzli byli, ale jest inaczej i to się czuje. Dbają o moje zdrowie fizyczne i psychiczne, aż za bardzo. To skarb mieć takich bliskich, ale nie, nie, tak być nie może. Chcę normalności. Bo wtedy mam poczucie że wszystko jest jak wcześniej, że ja wcale tego guza nie mam. Rozmawiamy i mówię że nawet jesli się okaże że jestem chora, zrobię wszystko żeby wyzdrowieć, obiecuję im to, mówię że mnóstwo kobiet dało radę to dam i ja. Mówię że będzie dobrze ! i wszystko ma być tak, jak było dotąd - bo to kocham. Uśmiecham się i żartuję. I sama wierzę w to co mówię... Przez chwilę. A potem przychodzi wieczór, przegladam się w lustrze w łazience i zastanawiam się jak zniosę chemioterapię, jak to będzie jak wyjdą mi wszystkie włosy, jak ja się pokażę mojemu ukochanemu... Tak jakby to było najważniejsze... Przecież wiem że on mnie kocha. Bardzo kocha. Czy w makijażu czy bez, wściekłą czy słodką, wystrojoną czy w dresach poplamionych, w krótkich czy długich włosach. Wiem że będzie kochał i łysą. Wiem to, ale płakać mi się i tak chce. Bo przyjęłam to za fakt, że raczej na pewno chora jestem, skoro trzech lekarzy mi nie zaprzeczyło i sam ten fakt choroby mnie boli. Że oni będą musieli to ze mną przechodzić, że nie zasłużyli. Taka huśtawka nastrojów, gdy nikt nie widzi. Taki człowiek durny i mały. I jakie wszystko staje się mało istotne, mało ważne, dotychczasowe problemy jakie głupie i niepotrzebne, wyolbrzymione. A co jeśli umrę, zagalopowuję się. Bo człowiek tak ma, ja tak mam, wybiegam w przyszłość, planuję. Ja umrzeć mogę, ale nie mogę ICH zostawić. A niech tam, co los da, trzeba przyjąć. Najwyżej listy popiszę, na każdą okazję... Zostawię im. Dla Oli gdy pójdzie na studia, gdy będzie brała ślub, gdy urodzi jej się dziecko. Dla Jakuba też. On na studia niech lepiej nie idzie, on ma dar do czegoś innego... Wiem co go uszczęśliwia, studia nie dają gwarancji na szczęście, a ja chcę żeby był szczęśliwy - wiem że mu się uda. I dla męża, bo taki wspaniały człowiek nie może być sam. Napiszę mu... Nie, nie, nie, nie mogę. Jeszcze nie teraz. Przecież ja jeszcze nie umieram, nie wiadomo nawet czy chora jestem... No ale trzech lekarzy nie zaprzeczyło - w tym jeden znajomy, to coś znaczy, myślę sobie...
Ile bym słów chciała cofnąć, ile rzeczy bym nie zrobiła. To czas przemyśleń dla mnie. Nauki. Cierpliwości. Zdystansowania się. POKORY. Bardzo trudny czas. W ten grudzień akurat musiało mi się to przytrafić ? gdy ja tak kocham od zawsze ten grudzień... No trudno. Tak widocznie musiało być, życie chciało mnie kolejny raz czegoś nauczyć - więc ok, niech mnie uczy.
Tak więc śniły mi się białe kwiaty... Rzadko kiedy sny mam takie wyraźne i rano tak dokładnie je pamiętam. Tak więc minęło dopiero 11 dni od biopsji, a wyniki miały być po około 14, dodatkowo lekarz mówił że czas może sie wydłużyć, bo Święta przecież. I wyczytałam w senniku, że dobre wieści będą. Stałam z córką w kolejce w aptece, gdy ZADZWONIŁ telefon. Ja go sobie ściągnęłam myślami chyba. Tak jak w książce 'The Secret'. Sekret zadziałał. A był to piątek, 30 grudnia. Wyciągnęłam telefon z kieszeni płaszcza, bo ja na niego czekałam. Zawsze gdzieś się poniewierał na dnie torebki, często nie słyszałam jak dzwoni, mąż się wściekał po co mi telefon, gdy do mnie się dodzwonić nie można... Ale nie teraz. Nie dziś. Patrzę na wyświetlacz : szpital, onkologia. Serce mi wali jak szalone, ręce drżą i nie wiem już nawet z tego wszystkiego, jak się ten telefon odbiera. Czy przesunąć palcem po wyświetlaczu, czy dotkąć, czy jak... Udaje się, odbieram, przepuszczam ludzi w kolejce, odchodzę na bok i słyszę : Pani Kubiczek, są wyniki biopsji, nie ma komórek nowotworowych, nie ma Pani raka. Proszę przyjść w poniedziałek do lekarza i lekarz Pani wszystko wytłumaczy co dalej, potrzebny będzie pewnie zabieg, trzeba będzie pewnie to usunąć, ale to nie rak. Córka zaczyna mnie ściskać, ludzie w aptece się dziwnie patrzą. Wychodzę na świeże powietrze. Dzwonię do męża, dzwonię do mamy, mąż płacze, mama płacze, ja płaczę. Ze szczęścia tak ryczymy. Dziękuję Ci Boże ! Postaram się odwdzięczyć, postaram się być lepszym człowiekiem. Lepszym dla innych ludzi. Bo choć starałam się bardzo i wciąż, to przyznam że czasem zołza wychodziła ze mnie. Ale teraz się postaram jeszcze mocniej. 25 dni niepewności i strachu - nie pójdzie ten czas na marne. Wszystko w życiu ma sens. Wszystko jest 'po coś'. Ja zrozumiałam po co mi to było... Bo teraz, już nic nie będzie takie jak wcześniej.
Zastanawiałam się jakie życzenia Wam złożyć na ten Nowy Rok i postanowiłam Wam opowiedzieć swoją historię. Opowiedziałam Wam to tak, jak najlepszym przyjaciołom, dlatego bo szczerze Was uwielbiam i jesteście mi bardzo bliscy. Dlatego bo ten blog wiele dla mnie znaczy. Wy dla mnie wiele znaczycie, zatem...
na Nowy 2017 Rok życzę Wam po pierwsze zdrowia, po drugie zdrowia, a po trzecie zdrowia. Po czwarte natomiast, ukochanych ludzi wokół. Nic w życiu nie jest ważniejsze, NIC.
Z tymi słowami, pełna wiary, nadziei i wdzięczności, wkraczam w 2017.
Będzie mi bardzo miło, jeśli będziecie tu w dalszym ciągu zaglądać.